W czasach tzw. "Zimnej Wojny", nie wiem dlaczego tak nazywanej (tak jakby wojnę można było zmierzyć temperaturą i od wysokości temperatury określić moment, kiedy zaczynają ginąć żołnierze i cywile, a od kiedy jeszcze nie), w każdym razie był taki czas, kiedy Winston Churchill w prelekcji w Fulton stwierdził, że w Europie "zapadła żelazna kurtyna", a Walt Lippman w swojej książce "Zimna Wojna" opisał konfrontację między ZSRR i USA. Wtedy na całym świecie zaczęto używać terminu "Zimna Wojna", dlatego przyjmijmy to za pewnik, że "Zimna Wojna" była i już jej nie ma, będzie nam łatwiej i o wiele lżej.
Ale przyjmijmy też, że termin "Zimna Wojna" była terminem umownym, w którym nie było bezpośredniego starcia wojsk sowieckich z tzw. wolnym światem. Oczywiście testowano swoje armaty na różnych wojenkach w Azji, czy w Afryce, ale tych ważniejszych armat raczej nie wyciągano ze schronów i silosów, no chyba, że któryś samolot zgubił swój ładunek, albo jakaś łódź podwodna zostawała na zawsze podwodną. Tak to w tych latach było, strasznie i niezbyt optymistycznie, ale było i tak, że im ktoś miał więcej różnych głowic atomowych i różnych bomb, tym więcej mówił o pokoju, zwłaszcza o światowym pokoju.
Wtedy to w Hollywood, w czasach - przypomnę - "Zimnej Wojny", powstało mnóstwo filmów opowiadających sensacyjne historie o sowieckich szpiegach grasujących po wspaniałych Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Filmy były tak naiwne i głupie, że admirał Sidney Souers, pierwszy dyrektor Centrali Wywiadu (DCI) przemianowanej wkrótce na Centralną Agencję Wywiadowczą (CIA), pewnie po każdej premierze w grobie się przewracał. Ale dajmy spokój Admirałowi, zajmijmy się filmami. Zwłaszcza jednym filmem, który zapadł mi głęboko w pamięć; mam na myśli film Dona Siegela pt. "Telefon", z dobrze zagraną przez Charles'a Bronsona rolą agenta KGB.
Film opowiada historię tzw. "uśpionych agentów" których Rosjanie umieścili na terenie USA. Dzięki hipnozie i narkotykom stawali się oni detonatorami bomb ukrytych w strategicznych miejscach USA. Użycie kodu i przekazanie go "uśpionemu agentowi" przez telefon stawało się bodźcem do działania. Po prostu odbierali telefon i po usłyszeniu instrukcji zaczynali działać i odpalać te bomby.
W tym miejscu kawałek historii.
Używanie przez wywiad tzw. uśpionych agentów ma swoją długą tradycję, najsłynniejsi to Otto Kuhn działający na rzecz Niemiec na Hawajach w okresie poprzedzającym atak na Pearl Harbor, oraz Kim Philby, który zwerbowany na studiach przez Rosjan długo był uśpiony, aż do momentu kiedy zaczął działać przeciwko rządowi Wielkiej Brytanii.
Jednak najlepszymi agentami są tacy, którzy nie muszą być bezpośrednio opłacani przez swoich mocodawców, są w stanie zapewnić sobie bardzo wysokie zarobki w kraju w którym pracują, odnoszą tak duże sukcesy, że stają się elitą kraju w którym działają, "tego kraju", jak oni to określają i wtedy nazywa się ich agentami wpływu. Broń Panie Boże nie można ich mylić z "pożytecznymi idiotami", oni są inni, o nich napiszę w osobnym tekście.
Wracając do meritum, są agenci ważni i mniej ważni, ci mniej ważni kończą na etapie zwykłych donosicieli, ale są też tacy którzy działają w strukturach państwa na różnych szczeblach władzy, przez bardzo długi czas, niektórzy (przez wyjątkowe chciejstwo służb) zostają nawet premierami, czy prezydentami.
To jest elita agentury, zajmująca się demoralizacją narodu, podważaniem i wyszydzaniem podstawowych wartości moralnych i etycznych kraju w którym działają, zajmująca wysokie funkcje w strukturach państwa i mająca olbrzymi wpływ na ich działalność, tym samym mająca wpływ na funkcjonowanie państwa i jego struktury. Ci na szczytach władzy zdają sobie sprawę, że nigdy (taka jest zasada) nie zostaną ujawnieni i mając tę świadomość mogą w pewnych wyjątkowych sytuacjach pozwolić sobie na samodzielność decyzji, ale tylko po to, przeważnie, żeby siebie uwiarygodnić.
Jest jednak pewna zasada.
W chwilach krytycznych, kiedy ważą się losy państwa w którym działają agenci, kiedy to państwo i naród musi się opowiedzieć jakim wartościom jest wierny, wtedy agenci wpływu muszą się zdemaskować i muszą zająć stanowisko. Oczywiście jacy agenci i na jakim szczeblu władzy muszą się zdemaskować zależy od sytuacji, od wartości jakim trzeba się przeciwstawić. W sprawach błahych muszą zabrać głos pomniejsi agenci, wtedy dzwonią telefony do nich, a w sprawach ważnych dzwonią telefony do tych ważniejszych i to oni muszą się wypowiedzieć, zająć stanowisko i w ten sposób się zdemaskować. Oczywiście ci stojący wyżej w agenturalnej hierarchii, którzy nie odebrali jeszcze telefonu, bronią tych mniej ważnych, ale tylko do momentu do którego nie zagrozi to zdemaskowaniem ich samych.
Od początku lat 90. telefony dzwonią i dzwonią w ważnych chwilach dla Polski, w chwilach w których decydują się losy Polski; pewni ludzie odbierają telefon, wiedzą co mają zrobić i bez skrupułów to robią. W 2008 roku, w roku haniebnej agresji Rosji na Gruzję z redaktorem Sakiewiczem napisaliśmy prośbę do członków klubów "GP", do przyjaciół "Gazety Polskiej". Poprosiliśmy o to, żeby obserwowali, jak się zachowują ludzie z ich otoczenia, z mediów, z polityki, tzw. autorytety, etc... Ostrzegaliśmy, że ci wszyscy którzy będą tłumaczyć Rosjan, którzy będą atakować Gruzinów, są bez wątpienia agentami, agentami wpływu. Wtedy też przekonaliśmy się kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem.
W ubiegłym roku, w tragicznym roku 2010, dramatycznie zwiększyła się ilość telefonów które zadzwoniły z Moskwy, no i okazało się jak dużo ludzi odebrało te telefony, efekty tego widzieliśmy w telewizji, czytaliśmy w gazetach i obserwowaliśmy np. w Pałacu na Wodzie w Łazienkach Królewskich gdzie odbyła się prezentacja Komitetu Honorowego i Komitetu Poparcia kandydata na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Wtedy usłyszeliśmy najwięcej, mieliśmy agenturę jak na dłoni. Co z tą wiedzą zrobimy? Cóż, my, Polacy, musimy się nad tym poważnie zastanowić.
I niestety mamy coraz mniej czasu.
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.