Pod koniec XVIII w., w dobie oświecenia i nabierającego coraz bardziej tempa rozwoju nauki miało miejsce takie oto zdarzenie. Prosty francuski wieśniak przyjechał do Paryża i zgłosił się do Akademii Nauk. Miał w tobołku dziwny kamień, czarny i jakby nadtopiony pod wpływem wysokiej temperatury. Wieśniak chciał, by szacowni uczeni przyglądnęli się temu kamieniowi, ponieważ - jak zapewniał klnąc się na wszelkie świętości - kamień ten pewnego dnia spadł prosto z nieba i wyrżnął w jego pole.
Poirytowani akademicy wyrzucili wieśniaka za drzwi. Za czym wydali oficjalne oświadczenie, że Francuska Akademia Nauk nie będzie więcej przyjmować tego typu zgłoszeń. Nie licuje z powagą nauki, stwierdzili, opowiadanie jakichś bajek o spadających z nieba kamieniach. To jest po prostu niemożliwe, jakieś średniowieczne przesądy jak ten, że święty olej którym namaszczano francuskich królów przyniosła z nieba gołębica (ampułkę z olejem zniszczono zaraz po wybuchu rewolucji).
Kilka lat później, już za Napoleona, w południowej Francji w pogodną noc niebo przecięło kilka świetlistych smug i walnęło kilka razy, z hukiem i rozbłyskami. Przybyli na miejsce znaleźli kamienie, które spadły prosto z nieba. Ponieważ świadkami owego zdarzenia byli, prócz wieśniaków, także przedstawiciele miejscowych elit - mer, lokalny adwokat, aptekarz, słowem - ludzie wykształceni - Akademia niechętnie musiała zająć się sprawą. Przyszło przyjąć, że jednak może być istotnie tak, że z nieba zlatują kamienie bądź bryły żelaza.
Pod koniec XIX w. wiedza o meteorach była już ogólnie przyjęta. Mam w swoich zbiorach pięknie ilustrowaną książkę "Niebo i Ziemia" niejakiego Stanisława Kulczyckiego, wydaną "czcionkami drukarni Czasu" w roku 1907, ale napisaną jak sądzę jakieś dwadzieścia lat wcześniej. Ten Kulczycki wykładał chyba astronomię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jest w rzeczonej książce cały rozdział poświęcony meteorytom; co więcej - we wzorach mineralnych utworzonych na przekrojach chondrytów naukowcy owych czasów doszukiwali się skamieniałości organizmów z innych planet. Sam Karol Darwin miał, zobaczywszy ich zdjęcia, wykrzyknąć: "Wszechmocny Boże! A więc życie sięga aż tam!". Piękny prolog do funkcjonującej do dziś w nauce teorii tzw. panspermii, zakładającej, że życie nie narodziło się na Ziemi, lecz przybyło z kosmosu wraz meteorami, których pasażerami były inno planetarne bakterie.
Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że 10 sierpnia jako fotoreporter brałem udział w obchodach kolejnej miesięcznicy smoleńskiej. Gdy przed katedrą na Wawelu formował się już pochód organizowany przez klub krakowski "Gazety Polskiej" minęło mnie dwóch niemłodych już, kulturalnie wyglądających panów. Popatrzyli na nasze banery i transparenty, po czym jeden rzucił półgłosem do drugiego: "Słuchaj, oni chyba naprawdę wierzą, że katastrofa w Smoleńsku to był zamach!". Po czym obaj parsknęli dyskretnym śmiechem i sobie poszli.
Pra- pra- (itd.) dziadowie tych panów tak samo parskali śmiechem, gdy jakiś prostaczek opowiadał im, że widział kamień zlatujący z nieba.
A przecież, mimo że maksimum roju Perseidów już minęło, każdego dnia i każdej nocy któremuś z chichoczących czytelników "Wyborczej" może coś spaść z kosmosu wprost na głowę.
Tomasz Kowalczyk
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.