Klęska pod Grunwaldem
15 lipca 2010 r., po 600 latach dziejowych doświadczeń, ponownie wygraliśmy bitwę pod Grunwaldem. I ponownie ją przegraliśmy. Sukces największej batalii średniowiecza nie został, jak wiadomo, wykorzystany. Litwini wrócili do domu, Polakom nie udało się zająć Malborka... W efekcie po paru stuleciach, konkretnie pod koniec XVIII wieku, to król pruski, spadkobierca Wielkich Mistrzów, rezydował w Warszawie, a król Polski przebywał na emeryturze w Petersburgu.
Łatwo wyobrazić sobie, co by było, gdyby dokończono tamtą wojnę. Polska na długie wieki byłaby bezpieczna od zachodu, a Litwa, po zmianie wyznania, wobec zagrożenia jednoczącą się Moskwą - i tak skazana na sojusz z nami. I kto wie, czy jagiellońskie mocarstwo nie oparłoby się wówczas o Pacyfik?
Współczesna bitwa, pomimo upału i dzięki poświęceniu tysięcy hobbystów i historycznych maniaków, też została rozegrana wspaniale. Jednak mało kto mógł to zobaczyć. Telebimy były niewidoczne w słońcu, a w stutysięcznym tłumie, jak wiadomo, widać tylko tłum. W dodatku na pola grunwaldzkie trudno było dojechać, a jeszcze trudniej wyjechać.
Władzom zabrakło wyobraźni i podstawowych zdolności przewidywania. Po bitwie oficjele się ulotnili, a policja uciekła. Jedynie przedsiębiorcze chłopstwo nie straciło głowy, pobierając myto za objazd polną miedzą lub częstując szklanką wody za 20 zł.
Nie wiadomo, co było większe - wstyd czy upał?
Na szczęście był i sukces. Prezydent elekt i Wielki Mistrz Krzyżacki mogli sobie pogadać jak Europejczyk z Europejczykiem.
Marcin Wolski |