Pamiętamy!

Kilka dni temu oglądałem z podziwem, jak Ameryka obchodzi dziesiątą rocznicę 11 września.

Wspólnie! Miejscowy jasnogród z miejscowym ciemnogrodem. Lider ponowoczesności modlił się słowami psalmu Dawida. Były prezydent stał u boku swego następcy i bezlitosnego krytyka. Nikt nie podawał w wątpliwość sensowności wzniesienia pomnika ofiar ani nazywania poległych przypadkowych obywateli - bohaterami. W takich chwilach czuję się Amerykaninem, choć z drugiej strony nie mogę zapomnieć, że trzy tysiące ofiar terrorystycznych zamachów to mniej niż ginęło jednego dnia Powstania Warszawskiego i że później zdarzyła się u nas katastrofa porównywalna jedynie z fikcją Toma Clancy'ego, w której samolot pikujący w gmach Kongresu pozbawił USA znacznej części elity.

Tyle że tam była to tylko sensacyjna powieść, a u nas dramat zdarzył się naprawdę.

Nie wiem, czy rocznicę tragedii podobnej smoleńskiej (jeśli w ogóle mogłaby się wydarzyć) obchodzono by inaczej w jakimkolwiek zakątku świata. Czy pozwolono by sobie na zapominanie, pomniejszanie i lekceważenie tego, co wielkie, bolesne i święte. Wiem jedno - czas wielkiej solidarności z Ameryką jest dla mnie równocześnie czasem małego, prywatnego wstydu.



Marcin Wolski