Sprawa ta może na nowo rozognić antagonizmy narodowościowe na Podkarpaciu i postawić w kłopotliwej sytuacji Episkopat Polski
Arcybiskup greckokatolicki Jan Martyniak z Przemyśla wykonał zaskakujący krok. Nie bacząc na chrześcijańską naukę o przebaczaniu, postanowił na progu Wielkiego Postu pozwać do sądu dwóch młodych Polaków. Poszło o transparent, który 8 sierpniu 2009 r. w czasie pikiety przeciwko rajdowi ku czci Bandery trzymali oni na przejściu granicznym w Medyce. Sprawę opisałem kilka miesięcy temu w felietonie "Arcybiskup w prokuraturze". Transparent ów głosił, że arcybiskup sprzyja banderowcom. Nawiasem mówiąc, był to dosłowny cytat z wypowiedzi prof. Wiktora Poliszczuka, zmarłego niedawno w Toronto ukraińskiego historyka. Gdzie tutaj jest obraza? Przecież pomniki Bandery na Ukrainie są poświęcane przez biskupów greckokatolickich, czego najlepszym przykładem jest zachowanie lwowskiego arcybiskupa unickiego Ihora Wozniaka, który nie tylko święcił pomnik owego zbrodniarza, ale i wychwalał pod niebiosa "zasługi" jego podwładnych. Również wielu duchownych tego obrządku za aprobatą swoich przełożonych bierze udział w imprezach nacjonalistycznych.
We wspomnianym felietonie napisałem: "Jeżeli abp Martyniak ma inne poglądy w tej sprawie niż hierarchowie tego samego obrządku, to powinien oficjalnie potępić banderowców. Do tej pory jednak tego nie uczynił. Ponadto w liście do ks. kard. Stanisława Dziwisza, utrzymanym w agresywnym tonie, ludobójstwo dokonane przez UPA nazywa eufemistycznie >>problemem Wołynia<<. List ten zawiera wiele innych szokujących sformułowań, które pokazują prawdziwe poglądy hierarchy. Dlatego pismo to powinno być opublikowane". Dzisiaj, w obliczu zapowiedzianego procesu, w którym prawdopodobnie wezmę udział jako świadek obrony, powtarzam to oczekiwanie. Niech arcybiskup, jeżeli domaga się kar dla innych, ma odwagę publicznie ustosunkować się do gloryfikacji zbrodniarzy dokonywanej przez jego konfratrów i współpracowników. Co do samego procesu, to będzie on precedensowy. Nie było bowiem do tej pory przypadku, aby hierarcha katolicki pozywał do sądu niekościelnego świeckich katolików. Jest to tym bardziej zaskakujące, że powód jest innej narodowości i należy do innego obrządku niż pozwani, a to tylko krok do tego, aby cała sprawa rozogniła konflikt narodowościowy, który na Podkarpaciu ciągle się tli. Co więcej, postawi to w kłopotliwej sytuacji Episkopat Polski, którego arcybiskup jest członkiem, a zwłaszcza przewodniczącego abp. Józefa Michalika, także z Przemyśla, ordynariusza siostrzanej metropolii.
Czemu abp Jan Martyniak decyduje się na tak ryzykowny krok? Moim zdaniem to typowa ucieczka do przodu. Ukraiński hierarcha zdaje sobie bowiem sprawę, że potępienie Bandery i UPA przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i zapowiedziane odwołanie skandalicznych dekretów przez prezydenta-elekta Wiktora Janukowycza może przypomnieć opinii publicznej, że wielu przedstawicieli obrządku greckokatolickiego, w tym też sporo duchownych jeszcze nie tak dawno popierało opętańczą ideologię. A tak poprzez ten pozew arcybiskup będzie się starał przedstawić siebie i niektórych swoich podwładnych jako "skrzywdzone owieczki". Rozprawa odbędzie się 8 marca o g. 10 w sądzie przy ul. Mickiewicza 14 w Przemyślu. Pozwy sądowe są na mojej stronie internetowej.
Co do wysławiania banderowców, muszę polemizować z opinią zawartą w artykule "Rozdarta Ukraina", zamieszczonym w ostatnim wydaniu "GP". Jego autor. Leszek Pietrzak, napisał: "Wiktor Juszczenko dość ostrożnie podchodził do eksponowania historii UPA, wyraźnie unikając kontekstu polskiego w jej działalności. Tak było prawie przez pięć lat jego prezydentury". Otóż to stwierdzenie nie jest prawdziwe. Juszczenko już bowiem na progu swej kadencji napisał, że Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów "przeszła surową praktykę walk z Polakami w dwudziestych i trzydziestych latach XX stulecia". Z kolei 14 października 2006 r., w rocznicę powstania UPA, opowiedział się za przyznaniem banderowcom praw kombatanckich. Natomiast w 2007 r. bohaterem narodowym Ukrainy ogłosił Romana Szuchewycza, nazywanego słusznie "katem Wołynia", którego oddziały dokonały ludobójstwa na bezbronnej ludności polskiej. Praktycznie nie było roku prezydentury, aby Juszczenko poprzez takie akty nie znieważył pamięci pomordowanych naszych rodaków.
W tym miejscu dodam, że z jednej strony dobrze, że Sejm i MSZ stanęły w ostatnim czasie w obronie polskiej społeczności na Białorusi. To był ich święty obowiązek. Z drugiej jednak wychodzi ich hipokryzja. Nie stają oni bowiem w obronie naszych rodaków na Ukrainie, którzy są ustawicznie gnębieni przez neobanderowców. Ta hipokryzja ma czysto polityczne podłoże - prezydent Łukaszenka nie jest bowiem tolerowany na salonach, a Tymoszenko pomimo swojej przegranej nadal tak. Dlatego też ani marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, ani minister Radosław Sikorski nie podjęli żadnych kroków, aby potępić dekrety ukraińskiego prezydenta. Nie upomnieli się też ani o zwrot Polskiego Domu czy kościołów rzymskokatolickich we Lwowie, ani o prawo Polaków do własnych mediów. No cóż, "pomarańczowe" otumanienie polskich elit wciąż trwa.
W niedzielę, 28 lutego br., minie kolejna, 66. już, rocznica zagłady przez nacjonalistów ukraińskich polskich wsi Korościatyn i Huta Pieniacka na Tarnopolszczyźnie. W tym dniu o g. 12. w kościele w Pławnej k. Lwówka Śl. w intencji zabitych jako ich krewny odprawię mszę św. i poświęcę pamiątkową tablicę. Zapraszam.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski