Tekst alternatywny

Grzegórzki

Grzegórzki

Grzegórzki to była podkrakowska wieś, lokowana gdzieś tam bodaj w XIV wieku. Obecnie jest dzielnicą Krakowa i nosi dumny numer 2 – zaraz po Starym Mieście, czyli „jedynką”. Kraków był bowiem bardzo długo „co się zowie małym miastem”, jak pisał Boy.

Podobno tzw. hippokamp, część naszego mózgu odpowiadająca za rozpoznawanie zapachów należy do najstarszych pod względem ewolucyjnym części naszego organu sterującego. To dlatego czasem jakiś powiew wiatru niosący pewien zapach w okamgnieniu potrafi wyczarować przed nami nie obraz nawet, ale całą, kompletną rzeczywistość, w której kiedyś, przed laty znajdowaliśmy się – czując taki sam właśnie zapach.

Grzegórzki czasów mojego dzieciństwa składały się właśnie z zapachów. Byłoby co wspominać, tyle że tych zapachów już nie ma. Kiedy wiatr wiał od strony Wisły, czuć było rozgrzaną gumę. Tam były zakłady przemysłu gumowego „Stomil”. Jeśli wiatr nieco zmienił kierunek, pachniało rozkosznie czekoladą i słodkościami, bo tam była fabryka słodyczy „Wawel”. Niestety często wiało od strony rzeźni miejskiej, i nad całą dzielnicę szedł obrzydliwy swąd gnijących odpadków mięsnych. Mój śp. Dziadek z właściwym sobie poczuciem humoru które po nim odziedziczyłem, opowiadał mi że tak śmierdzą końskie nogi i miałem potem koszmarne sny, w których przewijały się obrazy wagonów kolejowych wypełnionych odrąbanymi, końskimi nogami.

Może w tych snach połączyło mi się coś podświadomie z opowieściami o transportach ludzi wywożonych za czasów młodości Dziadka koleją do Auschwitz. W dzielnicy był – i jest nadal, jako tako restaurowany – cmentarz żydowski. Pamiętam, jak jechaliśmy kiedyś „maluchem” na stację benzynową, żeby kupić paliwo, oczywiście na kartki. Mijaliśmy ten cmentarz, spowity mrokiem nocy i na żadnym z grobów nie paliła się żadna lampka. Zapytałem Dziadka – dlaczego tak jest? Odpowiedział, że tam leżą ludzie którzy mieli pewne różnice światopoglądowe z niejakim Hitlerem, po czym dorzucił pod adresem owego Hitlera parę słów, za czym wujek Zbigniew, też siedzący w aucie, Dziadka ochrzanił, że takich słów nie powinno się przy dziecku używać.

Pod fabrykę „Wawelu” podchodziliśmy z kolegami po lekcjach i wołaliśmy: „Proszę pani, proszę pani!”. Za każdym razem któraś z robotnic w końcu ulegała poczuciu litości i wyrzucała nam przez okno garść cukierków. Potem to się skończyło, bo dyrekcja socjalistycznego zakładu nie mogła przecież pozwolić na podobne marnotrawstwa, dlatego w oknach fabryki założono gęste druciane siatki, przez które nawet ziarnko zielonego groszku by się nie przecisnęło.

„Wawelu” już tam nie ma, wprowadził się deweloper. „Stomilu” też nie ma; tam z kolei tak wiele lat temu robotnicy wyrzucali nam przez okna gumowe piłki. Im siatek nie pozakładano, widać dyrekcja czuła respekt przed męską siłą roboczą. Nie ma też rzeźni; na jej miejscu powstała galeria handlowa Kazimierz. Tak się nazywa, bo dzielnica Kazimierz zaczyna się po drugiej stronie ulicy Starowiślnej, aczkolwiek sama galeria jest na Grzegórzkach. Ale kto tam słyszał o Grzegórzkach; a o krakowskim Kazimierzu każdy coś tam słyszał, więc z marketingowego punktu widzenia chyba to słuszny pomysł.

W sumie została tylko pamięć o zapachach, opuszczony cmentarz, niedzielna giełda książek i czasopism przy Hali Targowej i parę zaułków przy ulicy ks. Blachnickiego, gdzie znajduje się moja podstawówka, a która to ulica zwała się ongi 15 grudnia, na pamiątkę dnia, w którym w 1948 r. dwie partie się zlały.

Czemu o tym piszę? Z prostego powodu: nie chce mi się pisać o porno w teatrze, Burym, Lewickiej czy jakimś komuchu z Trybunału Konstytucyjnego, co nawet jego nazwiska nie pamiętam.

Tomasz Kowalczyk

Tomasz_Kowalczyk_small