Wrzutka
Skansen
Zastanawiam się, dlaczego nikt dotąd nie wymyślił czegoś, co można by nazwać Skansenem Komunizmu. I nie chodzi tu o wycieczkę na Kubę czy do Korei Północnej. Która jest, prawdę mówiąc, podróżą w impregnacie. Myślę o rzeczywistym surwiwalu, dwutygodniowej lub miesięcznej wycieczce do miejsca, w którym w proporcjach jeden do jednego zrekonstruowano fragment realnego socjalizmu.
Zaskoczenie już po przybyciu na miejsce – konfiskata komórek i laptopów, zakwaterowanie w barakach i przydział do pracy z ultimatum „nie pracujesz – nie jesz”! Początkowo mogłoby to być zabawne – uroki prymitywizmu, malownicza nędza, folklor kolejek sklepowych, kartek praktycznie na wszystkie dobra, zakazów i nakazów. Obowiązkowe szkolenia, inwigilacja, werbunek na tajnego informatora za cenę niewielkich przywilejów. Represje za próby sprzeciwu. Rozmowy wychowawcze, zatrzymywanie na 48 godzin, samokrytyka na spotkaniu kolektywu. Jednocześnie rosnąca niepewność, czy pobyt skończy się na jednym turnusie, może to nie żaden skansen, lecz fragment większej całości, a całe poprzednie życie było tylko urojeniem?
Upewniać w tym może radio nadawane przez głośniki i reglamentowana czarno-biała telewizja, serwująca filmy wojenne i PRL-owskie komedie. I oczywiście dzienniki – pełne nowomowy z informacjami z kraju i ze świata, prowadzone przez współczesnych, jak widać, odpowiednio urobionych koryfeuszy dziennikarstwa. A gdy koszmar zbliża się ku końcowi, w środku nocy pojawiają się „czarne wrony” i w asyście wrzasków i przewracania sprzętów zgarniają uczestników ekskursji, aby wywieźć ich w nieznanym kierunku. A tam… szampan, brawa, zwrot komórek, wręczenie certyfikatów „pomyślnego odbycia ekspedycji” i w nagrodę kolejny turnus, tym razem w Nowym Wspaniałym Świecie. Unii Europejskiej roku 2030. Kolejna pigułka, kolejne drzwi. I jesteśmy w Muzeum Przyszłości. Ci, którzy nie otrząsnęli się z rozkoszy pobytu w Skansenie, szybko zauważą, że tu gdzie trafili, jest w zasadzie tak samo.
Marcin Wolski