Fakty i mity o PRL
Jeden ze znajomych powiedział mi niedawno, że w klubie dziennikarzy „Pod Gruszką” spotkał znanego historyka, profesora Aleksandra Krawczuka. Zdziwiłem się, bo Krawczuk jest już dobrze po dziewięćdziesiątce, ale, jak widać, wciąż trzyma się dobrze.
Krawczuk przyszedł mi do głowy, kiedy jedna z moich koleżanek zapytała mnie, skąd się wzięła nazwa kwiatu – hiacynt; czy nie ma czegoś wspólnego z mitologią grecką. Faktycznie, przypomniałem sobie że jest taki mit, raczej mało znany, o chłopcu imieniem Hiacynt, którego niechcący zabił Apollo (rzucał dyskiem i nieszczęśliwie trafił chłopca w głowę), czego bardzo żałował i spowodował następnie, że z krwi Hiacynta wyrosły piękne kwiaty którym nadał jego imię. W poszukiwaniu szczegółów sięgnąłem na półkę po zakurzoną mocno książeczkę prof. Krawczuka „Alfabet mitologiczny” i ani się obejrzałem, jak spędziłem nad nią cały wieczór.
Z Aleksandrem Krawczukiem ciężko mi dojść do ładu. Z jednej strony, w odróżnieniu od różnych innych komuchów ze swojego pokolenia, jak Jaruzel czy Kiszczak, nie ma on oczywiście ludzkiej krwi na rękach. Z drugiej, to jednak pewien obciach być PRL-owskim ministrem kultury, którego wielkim wyczynem było sprowadzenie do Polski prochów Stanisława Ignacego Witkiewicza i pochowanie ich na zakopiańskim cmentarzu, za czym okazało się, że w trumnie znajdują się szczątki jakiejś ukraińskiej dziewczyny.
(Skądinąd Witkacemu pewnie by się to podobało, miał dość makabryczne poczucie humoru. Witold Gombrowicz opisywał swoją pierwszą wizytę u Witkacego: zadzwonił, drzwi się otwarły, za nimi pogrążony w półmroku przedpokój, a w tym półmroku stoi jakiś potworny karzeł uczepiony klamki i oto nagle karzeł zaczyna rosnąć do rozmiarów dorosłego mężczyzny, aż się Gombrowicz przestraszył, a to był Witkacy który otworzył drzwi w kucki, po czym zaczął się prostować).
Jednak lubiłem od dziecka czytać książki Krawczuka i to od niego właśnie przejąłem moja fascynację antykiem, choć zawsze irytowały mnie jego nie tyle antyklerykalne co antychrześcijańskie poglądy (prof. Ewa Wipszycka napisała kiedyś, że on „nie cierpi chrześcijaństwa” i jest „osobistym wrogiem Pana Boga”), jakoby to właśnie chrześcijaństwo doprowadziło świat starożytny do upadku (stara tradycja wywodząca się od Gibbona, współcześni uczeni już dawno odrzucili tę koncepcję). Ma też potoczyste i zręczne pisarstwo Krawczuka inną cechę, którą już w zależności od upodobań można traktować jako zaletę lub wadę: dygresje. Krawczuk nie potrafi zrezygnować z dygresji, które czasem niosą go w zupełnie zaskakujące rejony.
I oto właśnie w „Alfabecie mitologicznym” nieoczekiwanie odchodzimy w pewnym momencie od antyku, żeby znaleźć się w PRL-u. Proszę brać pod uwagę kontekst czasowy: otóż książka wychodzi w 1991 r. Jesteśmy wreszcie we własnym domu, Lech Wałęsa zostaje prezydentem, rodzi się nasz młody kapitalizm i młoda demokracja, a Adam Michnik z przerażeniem konstatuje że prawica będzie niepodzielnie rządziła w Polsce co najmniej kilkanaście następnych lat, bo przecież komuniści doszczętnie się skompromitowali.
Że były to wszystko kompletne bzdury, przekonaliśmy się bardzo szybko. Ale na razie komuchy są przerażone że zawisną na drzewach zamiast liści, zaś człowiek o politycznej przeszłości Krawczuka może nie jest przerażony, bo akurat jemu wieszanie nie grozi, ale czuje niepokój. I dlatego w ramach dygresji opisuje nam, jak to w PRL-u było naprawdę, bo naprawdę wcale nie było tak strasznie jak wmawiają nam solidarnościowcy, czy inni KPN-owcy. Działy się bowiem „rzeczy wielkie, godne szacunku. Te osiągnięcia sprawią, że ów czas prędzej lub później zasłuży na miano złotego wieku polskiej kultury”.
Tak więc: „Po raz pierwszy w dziejach naszego kraju wykorzeniono analfabetyzm. Pieczołowicie i nie licząc się z kosztami odbudowano z powojennych ruin całe zabytkowe miasta (…), wskrzeszono leżące w gruzach wielkie budowle historyczne, jak Zamek Królewski w Warszawie (…); książka była tania, teatry pełne, filmów produkowano po kilkadziesiąt rocznie – wiele świetnych (…); twórców i artystów, także bardzo elitarnych, wielbiono (…); satyryków i kabareciarzy władza opłacała tylko po to, by z niej kpili (…); jak kraj długi i szeroki wznoszono tysiące nowych kościołów, podobno dwa lub nawet trzy razy więcej niż we wszystkich pozostałych krajach Europu razem wziętych”…
…i tak dalej i tak dalej. Ta wyliczanka ciągnie się przez całą stronę, nie chce mi się tego przepisywać, stąd też wprowadziłem opuszczenia, ale zapewniam – ten lukier naprawdę zatyka.
Jak to podsumować? Zgodzę się z Krawczukiem tylko w jednym – za PRL-u kabareciarze rzeczywiście kpili z władzy a nie z opozycji (nielegalnej, bo innej nie było). Dzisiaj jest na odwrót, czego dowodem najlepszy współczesny polski kabaret, czyli poranek w radiu TOK FM z Żakowskim, Lisem, Władyką i Wołkiem. Tych lubię słuchać, przy innych kabaretach ziewam z nudów.
Opowiastki o likwidacji analfabetyzmu czy odbudowie kraju to czysty nonsens – tak jakby pod rządami demokratycznymi Polacy skazani byliby na ciemnotę i bytowanie wśród gruzów. To nie dzięki komunistom odbudowano Polskę, tę potężną pracę wykonano POMIMO tego, że oni rządzili, bo chyba nikt mi nie powie, że nasz kraj lepiej wyszedł na Planie Sześcioletnim niż wyszedłby na Planie Marschalla. Książki były tanie? Pewnie że były tanie, skoro jakiś Edigey albo Machejek dostawał 120 tys. nakładu, bo był grzeczny wobec władzy, i wszystko to szło na przemiał, nikt tego nie czytał, ale honoraria autorzy dostawali tak, jakby rzeczywiście tyle sprzedali, a te honoraria szły z kieszeni obywateli, którzy mogli kupić tanio książkę, ale wskutek tego nie mogli – nawet drogo – kupić szynki. Kościoły budowano? Owszem, już w schyłkowej fazie PRL, gdy władza wolała nie zadzierać z Episkopatem, ale tak czy siak od czasu do czasu jakiś ksiądz mordowany był przez „nieznanych sprawców”, tak na wszelki wypadek…
Piszę to wszystko, bo obawiam się kolejnych prób rehabilitacji PRL-u. Wtedy, gdy Krawczuk wykładał swoje naiwno-komiczne racje było to niemożliwe; dzisiaj, po upływie tylu lat zaczyna to już być możliwe, czego symbolem Aleksander Kwaśniewski grzmiący na pogrzebie Jaruzela – zaczyna się wojna o dobre imię Generała!
Zaczęło się od hiacynta i tak też się skończy. Akcja „Hiacynt” zorganizowana przez esbeków w latach osiemdziesiątych polegała na zbieraniu informacji o ludziach o skłonnościach homoseksualnych (by szantażować ich w razie potrzeby). Nie lubię pederastów, ale takie działania ówczesnej władzy zdecydowanie należy określić jako haniebne. A tamtą władzę firmowali już swoimi mordami Kwaśniewski i Leszek Miller, dziś walczący o prawa mniejszości seksualnych. I to jest ta strona PRL-u, której krakowski profesor nie chce widzieć, więc i o takich sprawach przypominajmy kolejnym pokoleniom, także i lewicowców.
Tomasz Kowalczyk