Świat [Hiszpania, Francja, Wielka Brytania, Szwecja, USA]
Duża część Europejczyków ma dość obostrzeń i policyjnych kontroli. W innych krajach uwaga opinii publicznej skupia się na kłótniach politycznych o odpowiedni model walki z koronawirusem, co dodatkowo komplikuje zła sytuacja gospodarcza. Za oceanem natomiast społeczeństwo na ogół akceptuje obostrzenia, ruchy antymaseczkowe nie zyskują zwolenników. Z kolei Polacy z Wielkiej Brytanii opowiadają o związanych z pandemią kłopotach polskich szkół.
Jak pokazują historie przedstawione przez klubowiczów „Gazety Polskiej” ze świata, problemy związane z koronawirusem są bardzo zróżnicowane.
Szwedzi nie noszą masek
Szwedzkie władze wreszcie podjęły decyzję o wprowadzeniu restrykcji. Wcześniejszy model walki z pandemią opierał się bowiem tylko na rekomendacjach. Uważano, że duży wzrost zachorowań nie dotknie Szwecji ze względu na rzekomo nabytą wiosną przez społeczeństwo odporność. Niedawno zakazano jednak organizowania zgromadzeń liczących więcej niż osiem osób. Wcześniej zakazano sprzedaży alkoholu w barach i restauracjach po godz. 22.00. Władze nie wprowadziły jednak nakazu noszenia maseczek, choć sytuacja epidemiczna się pogarsza. – Od początku pandemii Szwedzi nie noszą masek – mówi Anna Różańska-Mazurkiewicz, przewodnicząca klubu „Gazety Polskiej” w Sztokholmie. – Ostatnio coraz więcej szwedzkich ekspertów i komentatorów przyznaje, że odporność nabyta po COVID-19 jest niewielka i może szybko zaniknąć – relacjonuje działaczka klubu, która dodaje, że część opinii publicznej skłania się ku obowiązkowym szczepieniom. Jak informuje Polka mieszkająca w Sztokholmie, wzrost zakażeń nie spowodował zmiany zachowania Szwedów. Podkreśla, że od początku pandemii społeczeństwo stara się samodzielnie zabezpieczać. – Szczególnie osoby starsze unikają kontaktów międzyludzkich już od wiosny – mówi Anna Różańska-Mazurkiewicz. Podkreśla jednocześnie, że nie wszystkie grupy zachowują ostrożność.
We Francji czuć niepewność
Choć we Francji liczba zakażeń zaczęła spadać, to obserwuje się tam niepokojąco wysoką liczbę zgonów. – Ludzie są bardzo rozdrażnieni, zmęczeni obostrzeniami. Nie wiedzą, czego mogą się spodziewać. Czuć niepewność – mówi Andrzej Woda, przewodniczący paryskiego klubu „GP”, który podkreśla, że znaczna część Francuzów nie ufa zapewnieniom prezydenta Macrona. Niedawno ogłosił on plan stopniowego wyjścia z lockdownu. Do niedawna we Francji obowiązywały surowe obostrzenia związane z przemieszczaniem się. Wychodzić z domu można było tylko po zakupy, w celu załatwienia spraw urzędowych, do pracy, do apteki. Dozwolone było również wyprowadzanie psów na spacer i krótkie treningi na świeżym powietrzu. Wyjścia ograniczono tylko do obrębu 1 km od domu i maksymalnie na godzinę. Obecnie możne przemieszczać się do trzech godzin w ciągu dnia i w promieniu 20 km od domu. Konieczne jest jednak posiadanie przy sobie oświadczenia o celu opuszczenia miejsca zamieszkania. – Musi być tam podana konkretna data i dokładne dane miejsca, do którego idziemy. Wszystko jest pod kontrolą policji, często zdarzają się kontrole na ulicach – relacjonuje Andrzej Woda.
„Stan alarmowy” w Hiszpanii
Hiszpania należy do państw z najwyższą liczbą zgonów na 1 milion mieszkańców. Zdaniem Polki mieszkającej w Hiszpanii, istniejące od dawna na Półwyspie Iberyjskim podziały i konflikty bardzo negatywnie wpływają na sposób walki z pandemią. Hiszpania jest bowiem podzielona na wspólnoty autonomiczne, które mają szerokie kompetencje. Władzę nad większością z nich ma kierująca obecnie również rządem centralnym Socjalistyczna Partia Robotników Hiszpańskich działająca w koalicji z komunistyczną partią Podemos oraz z pomocą kilku małych partii separatystycznych i nacjonalistycznych z Katalonii i Kraju Basków. W innych wspólnotach rządzi natomiast centroprawicowa Partia Ludowa w koalicji z partią Ciudadanos (Obywatele).
– Trwa ostry konflikt między tymi ugrupowaniami. Z tego powodu są poważne problemy z ustaleniem wspólnych dla wszystkich autonomii kryteriów w walce z pandemią. Te wspólnoty różnią się także pod względem klimatycznym, geograficznym, historycznym, kulturowym, co jest dodatkowym utrudnieniem – mówi Małgorzata Żak, przewodnicząca klubu „GP” w Madrycie. Od lat mieszka w Hiszpanii, jednak od lutego do lipca bieżącego roku przebywała w Polsce. – Zdecydowanie widać różnicę, ponieważ w Polsce sposób informowania o sytuacji epidemicznej jest znacznie bardziej przejrzysty. Gdy wróciłam do Madrytu, byłam przerażona. Po wakacjach, kiedy nastąpił wzrost zachorowań, ponownie rozgorzał konflikt rządu centralnego ze wspólnotami o obostrzenia – relacjonuje.
Rząd madrycki wywodzi się bowiem z Partii Ludowej, która jest w opozycji do robotniczego rządu centralnego. – Władze wspólnoty madryckiej chciały wprowadzić surowe obostrzenia w konkretnych dzielnicach, w których była najwyższa liczba zakażeń na 100 tys. mieszkańców. Widoczne były bardzo duże różnice pod tym względem, w niektórych dzielnicach ta liczba była niewielka. Ale rząd centralny narzucił zamknięcie całego Madrytu. Drogi wjazdowe i wyjazdowe zostały odcięte. Na tym tle pojawił się ogromny konflikt, ale ostatecznie przyznano rację rządowi madryckiemu, co dało dobry efekt, bo sytuacja epidemiczna w stolicy należy do najlepszych w kraju – mówi nasza klubowiczka z Madrytu, dodając, że duża część hiszpańskiego społeczeństwa jest sceptyczna wobec danych podawanych przez rząd centralny.
Obecnie funkcjonują restrykcje związane m.in. z przelotami. Aby przyjechać do Hiszpanii, konieczne jest posiadanie aktualnego wyniku testu PCR. Z kolei wyjazd zagraniczny wymaga zaświadczenia lekarskiego. Obowiązujący „stan alarmowy” przewiduje również złagodzenie prawa pracy, co umożliwia nieprzewidziane wcześniej dodatkowe możliwości zwalniania pracowników przez pracodawców. – Coraz częściej można spotkać kilometrowe kolejki po darmowe posiłki w jadłodajniach dla ubogich – mówi przewodnicząca madryckiego klubu. Podkreśla jednocześnie, że zdaniem wielu ekspertów pomoc rządu dla hiszpańskich przedsiębiorców nie jest wystarczająca. – Według niektórych prognoz w 2021 roku aż 40 tys. firm może przestać istnieć – mówi Małgorzata Żak.
Jak relacjonuje, w porze nocnej obowiązuje godzina policyjna, natomiast w ciągu dnia restauracje mogą być otwarte. Umożliwienie funkcjonowania lokalom jest związane z zakorzenionym wśród Hiszpanów nawykiem regularnego odwiedzania restauracji. – Ale część lokali nie działa ze względu na mniejszą liczbę klientów, to smutny widok. Jednak wielu Hiszpanów boi się epidemii i zachowuje ostrożność, choć oczywiście na ulicach nie jest jak w czasie pierwszej fali – twierdzi Żak.
Przewodnicząca klubu podkreśla również, że sytuację dodatkowo komplikują przybywający na Wyspy Kanaryjskie imigranci. – To przypomina najazd, przypływają każdego dnia, pochodzą głównie z Maroka – mówi. Miejscowej ludności zaczyna brakować środków na zapewnienie im odpowiednich warunków. – Uchodźcy są umieszczani w opustoszałych z powodu braku turystów hotelach, gdzie otrzymują pełne wyżywienie. Jest to absolutny skandal w tym już potwornie zadłużonym i zrujnowanym ekonomicznie kraju. Duża część tych osób jest też zarażona koronawirusem. Niestety większość nie stosuje się do obostrzeń – mówi przewodnicząca madryckiego klubu.
Pandemiczna zapaść szkół polonijnych
Ze względu na pandemię część działających wcześniej w Wielkiej Brytanii polskich szkół sobotnich została zamknięta. Większość z nich to placówki, które wynajmują pomieszczenia od szkół brytyjskich. Choć te w czasie drugiej fali pandemii funkcjonują w formie tradycyjnej, a nie zdalnej, to nie zezwolono na prowadzenie zajęć dla polskich dzieci stacjonarnie. Nauczanie sobotnie uznano bowiem za lekcje dodatkowe, które zdaniem części londyńskich urzędów dzielnicowych nie powinny się odbywać w czasie pandemii. Polskie szkoły musiały więc przejść na nauczanie zdalne.
Zdaniem mieszkających w Wielkiej Brytanii Polaków, ta sytuacja zdecydowanie negatywnie wpłynęła na stan tożsamości narodowej polskich dzieci, który już wcześniej stopniowo się pogarszał. – Młodzi coraz gorzej mówią po polsku, pogłębia się różnica między polskim dzieckiem z Anglii a dzieckiem wychowującym się w Polsce. Młodzież ucząca się na co dzień w szkołach brytyjskich niechętnie chce później uczyć się naszego języka, który jest dla niej trudny. Często przeszkodą, która zniechęca rodaków do powrotu do Polski, jest właśnie bariera językowa. Niestety również duża część tutejszych Polaków nie ma świadomości, jak ważne jest uczenie dzieci języka ojczystego – mówi Radosław Korzeniewski, wiceprzewodniczący klubu „GP” w Londynie. Stan ten dodatkowo pogorszył się przez przejście na nauczanie zdalne.
– Obecnie sytuacja jest tragiczna – uważa nauczycielka Anna Korzeniewska. – W czasie pandemii część polskich szkół zakończyła swoją działalność. Tamtejsze placówki funkcjonują dzięki pieniądzom od polskich rodziców. Wielu rodziców uznaje, że zdalna forma nauczania po polsku nie sprawdza się. – To dodatkowe zajęcia przed komputerem, które odbywają się w weekend. W systemie online nie jesteśmy w stanie kontrolować zaangażowania uczniów. Rodzice często nie chcą również, by ich dzieci spędzały kolejne godziny przed komputerem. Więc niektórzy zrezygnowali z tej nauki – mówi Anna Korzeniewska. W efekcie dla części szkół prowadzenie zajęć stało się nieopłacalne, ponieważ zmniejszyła się liczba uczniów, których i taknie było wielu już przed pandemią. – Część rodziców posyła dzieci do polskich szkół, ale to naprawdę kropla w morzu. To poważny wydatek. Nie każdego na to stać, nie każdy również uważa to za priorytet. Język polski na obczyźnie zanika – mówi nauczycielka.
Rodzice polskich dzieci przypuszczają jednak, że tradycyjne lekcje wrócą już w najbliższym czasie ze względu na ogłoszony przez brytyjskie władze koniec lockdownu i przejście na system obostrzeń regionalnych.
Amerykanie rozumieją obostrzenia
Stany Zjednoczone wciąż zmagają się ze wzrostem zakażeń, co wiąże się z koniecznością utrzymywania obostrzeń. – Amerykanie na ogół rozumieją potrzebę obostrzeń. Druga fala i związane z nią ograniczenia nie wzbudziły ostrzejszych reakcji społeczeństwa – mówi Maciej Rusiński, przewodniczący klubu „GP” w Nowym Jorku, który podkreśla, że w USA latem zrezygnowano tylko z części restrykcji, jednak nigdy nie zostały one całkowicie zniesione. – Nie widać większego sprzeciwu wobec ograniczeń, ludzie przyzwyczaili się do określonych zasad. Ruchy antymaseczkowe nie zyskują zwolenników – mówi klubowicz z USA. W związku z odbywającym się w zeszłym tygodniu Świętem Dziękczynienia władze poszczególnych stanów dodatkowo przypomniały o obowiązujących obostrzeniach. – Chodzi o trzymanie ręki na pulsie i zapobieganie kolejnym wzrostom zakażeń – podkreśla Maciej Rusiński.
Huber Kowalski
źródło: https://www.gazetapolska.pl/23854-raport-klubow-gazety-polskiej-o-walce-z-koronawirusem-pandemia-w-oczach-naszych-korespondentow-z-calego-globu