Tekst alternatywny

Nazista z dolepionymi skrzydłami

Nazista z dolepionymi skrzydłami

Zdarzyło się równe 70 lat temu: 20 lipca 1944 r. Porucznik von Stauffenberg przybył do kwatery Hitlera zwanej Wilczym Szańcem (koło Kętrzyna). Odprawa zaczynała się o godz. 12.30. Wszedł do drewnianego baraku prowadzony przez feldmarszałka Keitela, któremu za ponad dziewięć miesięcy przypadnie podpisać bezwarunkową kapitulację III Rzeszy, a potem zadyndać na szubienicy w Norymberdze.

Stauffenberg był inwalidą, odniósł ciężkie obrażenia w walkach w Północnej Afryce: nie miał jednego oka, prawej ręki, a u lewej dłoni brakowało mu dwóch palców. Ale twardo dzierżył swoją teczkę, w której znajdowała się bomba zegarowa. Próbował już dwóch zamachów na Adolfa Hitlera; żaden z nich nie doszedł do skutku. Trzecia próba miała być ostateczna.

Hitler nie był inwalidą, ale lądowanie aliantów w Normandii i wzięcie Niemiec w dwa ognie – od wschodu i teraz od zachodu – zrujnowało jego psychikę. Bredził co jakiś czas o „masach samolotów odrzutowych”, których nie było, a które miały zepchnąć aliantów do morza i o załamaniu się Wielkiej Brytanii pod nalotami pocisków V-1. Panicznie lękał się o swoje życie. „Przy obiedzie – mówi jedna z relacji – Hitler dopiero wtedy zabrał się do swojego ryżu z jarzynami, gdy przedtem skosztowano potrawy. Przez cały czas dwaj uzbrojeni esesmani stali za jego krzesłem; przed sobą miał istną baterię pigułek i lekarstw”.

Wokół ciężkiego dębowego stołu na którym porozkładano mapy sztabowe stało dwudziestu czterech ludzi. Stauffenberg postawił swoją teczkę pod stołem, a po chwili, pod pretekstem pilnego telefonu, spokojnie wyszedł. Minutę czy dwie później potężny wybuch rozniósł barak, wysadził dach i na znajdujących się wewnątrz pospadały płonące deski. Zadowolony Stauffenberg korzystając z zamieszania odleciał pośpiesznie do Berlina.

Ale Hitler przeżył. Był poraniony, poparzony, miał uszkodzone bębenki uszne, lecz wydostał się z ruin o własnych siłach. W gruncie rzeczy, ocaliła go pogoda. Zwykle zebrania takie jak to odbywały się w podziemnym schronie. Eksplozja ładunku w ciasnej betonowej klitce na pewno nikogo nie zostawiłaby przy życiu. Lecz tego dnia panował lipcowy upał, przeniesiono więc spotkanie do drewnianego baraku. Siła wybuchu bomby „zmarnowała się” częściowo, roznosząc na wszystkie strony lekką drewnianą konstrukcję.

Obmyślony przez Stauffenberga plan „Walkiria” nigdzie nie zadziałał, kiedy tylko okazało się, że Hitler ocalał. Ruszyli się tylko spiskowcy w Paryżu, ale machina nazistowskiej bezpieki szybko rozprawiła się z nimi. Niektórych, jak Stauffenberga, rozwalono natychmiast gdy ich dopadnięto, innych czekał gorszy los.

Taki to był „ruch oporu” w III Rzeszy: nieporadny, niepewny, niezdecydowany, bojący się własnego cienia i wyposażony jedynie w pojedyncze jednostki, jak Stauffenberg, gotowe do energicznych działań. Ale czemu te działania podejmowano tak późno, dopiero w drugiej połowie 1944 r.?

Niedawno przeczytałem z niedowierzaniem na niezależnej.pl jak dzisiejsze Niemcy czczą postać von Stauffenberga. Pisze Paweł Rybicki: „…70-lecie zamachu na Hitlera. Z tej okazji w drezdeńskim muzeum niemieckiej wojskowości otworzono wystawę o Clausie von Stauffenbergu i jego grupie spiskowców. Podczas zwiedzania tej ekspozycji poczułem się zażenowany bezczelnością Niemców. Bardzo pragną dowieść, że nazizm był czymś im obcym i już w otwarty sposób robią ze Stauffenberga anioła. Dosłownie. Promujący wystawę plakat przedstawia Stauffenberga z anielskimi skrzydłami, na tle współczesnej flagi Niemiec. Oto człowiek, który stworzył podwaliny współczesnej Bundesrepubliki. Problem jednak w tym, że Stauffenberg nie walczył o demokrację. Jego planem było zabić Hitlera, a potem dogadać się z aliantami kosztem Polski. Chciał, aby III Rzesza utrzymała panowanie nad „polskim motłochem”, w pełni popierając rasistowską politykę nazizmu. Gdyby jakimś cudem akcja Stauffenberga się powiodła, Niemcy nadal zabijaliby Polaków”.

Ano, właśnie. Dla Stauffenberga i jego równie jak on pechowych kolegów Polacy i Słowianie w ogóle byli podludźmi, zdatnymi co najwyżej do niewolniczej pracy. Żydzi natomiast stanowili coś jeszcze gorszego, co należało wytępić. Ów „ruch oporu” to po prostu naziści, tyle że naziści patrzący trzeźwiej na świat niż Adolf Hitler (który wtedy już zupełnie odleciał) i rozumiejący, że wojny na dwa fronty wygrać się nie da. Póki jednak nie otwarto frontu na zachodzie, ich opór prowadził jedynie do zbierania się w kółku dyskusyjnym. Przeszli do działania dopiero po inwazji na Normandię, kiedy stało się jasne że Tysiącletnia Rzesza w kształcie nakreślonym przez Hitlera – kształcie, który podobał się również im w 1939, 1940 i 1941 r. nie ma szans na realizację. Dopiero wtedy zdobyli się na działanie, gotowi odpuścić sobie stan posiadania w Europie Zachodniej, by zrekompensować go sobie na Wschodzie.

Niemcy w ramach zrzucania z siebie winy za największe tragedie XX w. tworzą dzisiaj mit o „dobrych Niemcach” i „złych nazistach”, przybyłych zapewne z innej planety. Stauffenbergowi doklejają anielskie skrzydła, choć słowem się nie zająkną, że był to niemiecki nazista, a tytułem do jego chwały ma być to, że zamordowany został przez nazistów. Zapewne nie niemieckich, bo takich nie było. Za czasów Michaiła Gorbaczowa i jego pierestrojki i głasnosti w ZSRS też próbowano robić podobne rzeczy. Rehabilitowano wtedy pośmiertnie takich typów, jak Bucharin, Kamieniew i Zinowiew i próbowano zrobić z nich męczenników, „dobrych komunistów”, zamordowanych przez złego Stalina. To się nie udało. Zabrakło czasu. Chłopcy z KGB coś źle obliczyli i ZSRS rozpadł się nieco za wcześnie. Natomiast w odróżnieniu od sowietów, Niemcy mieli mnóstwo czasu.

Byłem niedawno w Nowym Wiśniczu, pięknym małym mieście niedaleko Bochni, z którym wiąże mnie rodzinna tradycja. W czasie niemieckiej okupacji mieszkał tam wraz z rodziną mój pradziadek, artysta malarz Stanisław Klimowski. Jest tam cmentarz, na którym leżą Polacy pomordowani przez Niemców w murach miejscowego zakładu karnego. Szeregi grobów ciągną się, jeden za drugim, we wszystkie strony. Przed wojną żyła tam duża społeczność żydowska. Działała synagoga. Dzisiaj w Wiśniczu Żydów już nie ma, synagogi też nie, zadbali o to Niemcy. Z opowieści rodzinnych pamiętam historię pewnej nocy, gdy strzępy porwanej przez pijanych niemieckich żołdaków Tory walały się w błocie po uliczkach. Pradziadek ukradkiem zabrał kilka fragmentów i postanowił na odwrocie coś namalować – za okupacji trudno było o wszystko, o papier do pasteli też. Chciał wykonać krajobraz, ale stwierdził, że odwrotna strona świętego tekstu zasługuje na coś poważnego, więc namalował bolejącego Chrystusa.

Takich małych miast w Polsce są tysiące. Tak właśnie wyglądała „misja cywilizacyjna” tych Niemców, których wnuki doklejają dzisiaj swoim dziadkom anielskie skrzydła. Niestety, póki rządzą naszym krajem ludzie, dla których polskość to nienormalność, nie ma co liczyć na skuteczną działalność oświatową i popularyzatorską, odkłamującą niemiecki przekaz – idący w szeroki świat. Pozostaje tylko narzekanie publicystów.

Po kolejnej zbrodni Władimira Putina, po zestrzeleniu samolotu pasażerskiego i śmierci niemal 300 osób, patrzymy z niepokojem na wschód. To zrozumiałe. Trzeba jednak uważać, czy w mentalności naszych zachodnich sąsiadów też coś pomału nie zaczyna się kisić.

Tomasz Kowalczyk

Tomasz_Kowalczyk_small