Przeczytałem ostatnio kilka materiałów dotyczących molestowania. Jako stary, biały seksista mam na ten temat pogląd tyleż niepoprawny, co tradycyjny. Nienawidzę chamstwa w każdej postaci, a takim bywa niechciane nagabywanie kobiet. Zaznaczam: bywa, ale nie musi!
Granica między flirtem a stalkingiem, podrywaniem a molestowaniem, nie jest wcale ostra, a ocena zdarzenia zależy od kultury i nastroju osób uczestniczących w grze. Żart mówi, że już dziś na randkę w Ameryce należy umawiać się z adwokatem. Aliści jeżeli męską galanterię, grzeczność czy prawienie komplementów uznamy za molestowanie, to praktycznie każda kobieta jest jedną wielką molestacją a rebours. Chcąc wykluczyć element kokieterii, należałoby wszystkie niewiasty odziać w burki. Sęk w tym, że ton debacie nadały swojego czasu feministki, których nikt za żadną cenę molestować by nie chciał. Głośna jest obecnie sprawa Harveya Weinsteina, superproducenta z Hollywood, który ponoć przez 30 lat molestował największe gwiazdy, a te przypomniały sobie o tym dopiero teraz, kiedy facet wypadł na aut i już niczego nikomu nie może załatwić. Być może gość był rzeczywiście taką świnią, jak mówią, ale przekora nakazuje pytać, ile z jego ofiar osobiście zgłosiło się do niego z seksualną ofertą, ile nagabywało, marząc o roli, a on, słaby samiec, ulegał? Z PRL-u mógłbym podać dziesiątki przykładów z branży artystycznej, gdzie role lub angaż załatwiało się w gabinecie decydenta czy decydentki. I prawie zawsze można było odmówić lub złożyć doniesienie do władz… Czyniono to rzadko. Wiem, że zabrzmi to ryzykownie, ale z tego rodzaju wykroczeniami jest jak z łapówkami – wymagane są dwie strony. Biorca i dawca. Inaczej będzie jak w tym kawale o dziewczynie, która wściekła opuszcza pokój hotelowy, narzekając donośnie: „Co za świnia, a twierdził, że jest reżyserem filmowym!”.
Marcin Wolski