Zmierzch i upadek imperium Putina
Towarzysz Jerzy Wenderlich z PZPR, przemianowanej swego czasu na SLD, stwierdził niedawno, że niezależnie od inkorporacji Krymu przez Putina nie należy odrzucać kulturalnej współpracy między Polską i Rosją (to w ramach ogłoszenia roku 2015 rokiem Rosji w Polsce i vice versa). Bo, jak uważa, Rosja to nie tylko Putin, to są także miliony zwykłych Rosjan, zakochanych w polskiej kulturze. Faktycznie, Rosjanie kochają polską kulturę. Kochają ją tak bardzo, że nawet zbiory swojej wielkiej biblioteki w Petersburgu zbudowali na fundamentach zrobionych z tysięcy książek zrabowanych w Polsce – i to jeszcze w XVIII w. Godna pochwały żądza wiedzy, szkoda tylko, że tak niezręcznie realizowana.
Putin oderwał kawał Ukrainy; nie wiemy, co będzie dalej. Widocznie kocha on również kulturę ukraińską i aż przebiera nogami, by posiąść jej wszelkie skarby. Wiemy, że wedle niego rozpad ZSRS był najbardziej tragicznym wydarzeniem XX w., jasne jest więc, że człowiek ten próbuje odbudować sowieckie imperium. Sięgnijmy więc do historii.
Wyobraźmy sobie starożytnego Rzymianina urodzonego w roku, na przykład, 385. Był on obywatelem wspaniałego imperium rozciągającego się od Brytanii na północy po piaski Sahary na południu, i od fal Atlantyku na zachodzie po leniwy nurt Eufratu na wschodzie. Jeśli pochodził z zamożnej, arystokratycznej rodziny, niewątpliwie rodzice zabrali go w podróż do Konstantynopola, by mógł na własne oczy obejrzeć bombastyczny pogrzeb cesarza Teodozjusza Wielkiego. Miał wtedy dziesięć lat. Potem ojciec wytłumaczył mu, że teraz będzie dwóch cesarzy, jeden w Rzymie, drugi w Konstantynopolu, ale tak naprawdę nic się nie zmieniło, bo przecież imperium jest tylko jedno.
W wieku lat 25 wraz z żoną i dziećmi umykał na Sycylię lub do północnej Afryki i spoglądał z przerażeniem przez ramię, patrząc na kłęby dymu unoszące się nad jego miastem, Rzymem, rabowanym i palonym przez Wizygotów. Po jakimś czasie powrócił i próbował włączyć się w dzieło odbudowy i rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, dajmy na to – senatorskie. Mając lat 56 z radością odczytywał informacje o piorunującym zwycięstwie nad dzikimi Hunami króla Attyli, odniesionym na Polach Katalaunijskich. Nie mógł wiedzieć, że to ostatnie wielkie zwycięstwo oręża rzymskiego. Jednak już cztery lata później bezsilnie patrzył, jak oddziały germańskich Wandalów spokojnie, niespiesznie i precyzyjnie plądrują Rzym, wywożąc z miasta cokolwiek w nim jeszcze cennego zostało.
Wreszcie, gdy jako stojący nad grobem dziewięćdziesięciojednoletni starzec (nawet w starożytności zdarzało się, że ludzie dożywali tak sędziwego wieku) dowiadywał się, że imperium w praktyce ogranicza się do samej tylko Italii. A potem ta niezwykła informacja: że na Zachodzie już nie ma cesarza, został tylko ten drugi, w Konstantynopolu; a on, jego dzieci i wnuki są już tylko poddanymi germańskiego króla, o trudnym do wymówienia imieniu Odoaker.
Tak zwany zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie w pewnym sensie przebiegał błyskawicznie: jak widać, z powodzeniem można by wtłoczyć go w przebieg jednego, wprawdzie długiego, ale tylko jednego ludzkiego życia.
A my żyjemy w XXI w., gdy wszystko przebiega znacznie szybciej i bardziej dynamicznie. Czasami to, na co kiedyś potrzeba by było dziesięcioleci, rozgrywa się w ciągu miesięcy. Putinowi wymiera naród, Chińczycy włażą na Syberię, a on wciąż uparcie próbuje budować swoje imperium z innej epoki. O rany, chyba KGB-istów nie uczą historii. Jak trafnie stwierdził kiedyś Waldemar Łysiak – każde imperium prędzej czy później upada.
Tomasz Kowalczyk